Archiwum kategorii ‘Baterowicz, Marek’

lip
02

     W roku 1944 w Buenos Aires ukazała się ważna książka pt. „Los Polacos en la Republica Argentina, 1812-1900”, jej autorem był polski emigrant Stanisław Paweł Pyzik (syn Franciszka i Marii Dąbrowskiej) przybyły do tego kraju w roku 1912. By uniknąć poboru do armii austriackiej, dzięki pomocy księdza Szpondra wyjechał do Francji, a tam w Cherbourgu wsiadł na statek płynący do Argentyny. Przed opuszczeniem Ojczyzny studiował fizykę i chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim, odbył też praktykę w obserwatorium astronomicznym UJ. Z takim wykształceniem zdobyl uznanie, chociaż początkowo – dla opanowania języka – pracował w Posadas w browarze wuja Ignacego Dąbrowskiego. Współwłaścicielem browaru był Alfredo Stroessner, ojciec przyszłego prezydenta Paragwaju. Po powrocie do Buenos Aires Stanisław podejmuje pracę w firmie optycznej Lutz&Schulz, potem zostanie wynalazcą instrumentów optycznych, cenionym meteorologiem i wykładowcą. Nie traci związków z Polonią, wprost przeciwnie. W roku 1917 jest przedstawicielem Polskiego Komitetu Narodowego w Paryżu (Romana Dmowskiego) na Argentynę. Sprowadza do Buenos Aires Polską Misję Wojskową z por.Abczyńskim, która przyjmuje ochotników do Armii Polskiej we Francji.  W roku 1918 jednoczy polskie towarzystwa w Argentynie w jedną organizację „Wolna Polska”. Od roku 1921  ten wielki patriota redaguje dwutygodnik „Wolna Polska”, a w roku 1922 zakłada gazetę „Głos Polski”.  Pracuje wtedy w ministerstwie robót publicznych  w sekcji stacji meteorologicznych i hydrologicznych. W roku 1922 poślubił Marię Elenę de Rollin, urodzoną w Montevideo w rodzinie francuskiej. Jej wuj August, pułkownik francuski, był instruktorem w obozie powstańców w Polsce w r.1863. Senora Pyzik uczestniczyła we wszystkich jego poczynaniach na niwie polonijnej, a były one wielkiego formatu. Stanisław P.Pyzik był nie tylko jednym ze współorganizatorów Związku Polaków w Argentynie, powstałego w r.1927, ale wielokrotnie jego prezesem – w latach 1930-32, 1936-43, 1948/9, 1951/2. W latach 30-tych nakręcił film o Polakach w prowincji Missiones, a w r.1934 odwiedził Polskę. W r.1931, podczas kryzysu, organizuje darmowe obiady dla bezrobotnych Polaków. Był człowiekiem wielkiego serca, a także technicznym geniuszem, a dowiódł tego serią wynalazków jak deszczomierz automatyczny, rosomierz samopiszący dla lotnictwa, waga kieszonkowa dla balonów, anemometr dla pomiarów prędkości i kierunku wiatrów, perfiliograf, freatrymetr. Skonstruował też sejsmograf uznany przez japońskich specjalistów za najczulszy na świecie! Działa też na polu kultury i jest współzałożycielem Instytutu Kulturalnego Argentyńsko-Polskiego w r.1939. W r.1940 staje na czele Komitetu Niesienia Pomocy Ofiarom Wojny, organizuje werbunek do Armii Polskiej, za co otrzymuje podziękowania od gen.Sikorskiego. Po wojnie wspiera u rządu Argentyny plan imigracji byłych żołnierzy i uchodźców. A na terenie Buenos Aires zasłynął też jako wykładowca fizyki i chemii w szkole przemysłowej, później został jej dyrektorem. Był też doradcą lotnictwa d/s meteorologii, za co nadano mu stopień generała brygady. Stale pamięta o Polsce i w r.1947 przesyła kilka transportów z konserwami mięsnymi i czekoladą do Krakowa na ręce kardynała Sapiehy. O jego zasługach można jeszcze wiele pisać, dość na tym, że w r.1954  rząd londyński odznaczył go Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta. W okresie odwilży, w r.1958, odwiedził jeszcze Polskę, zmarł w Buenos Aires w r.1981. Po tym nieco długim wstępie o Autorze (lecz wyjątkowość jego sylwetki nas tłumaczy!) przejdźmy do jego dzieła.

      Drugie wydanie jego książki o Polakach w Argentynie ukazało się w r.1966 w Buenos Aires, rozszerzone tematycznie o polskich emigrantów w innych krajach Ameryki Łacińskiej, generalnie od wieku XIX-tego, choć Autor wspomina też Krzysztofa Arciszewskiego, który jako wojskowy działał w Brazylii od 1629 do 1637 roku. Przed opuszczeniem Brazylii Arciszewski napisał wiersz „Lamento” będący pierwszym polskim utworem inspirowanym Ameryką Południową, a zarazem głosem tęsknoty za ziemią ojczystą. W wieku XVII-tym  kilku polskich jezuitów pracowało na terenie Paragwaju zyskując sympatię Indian, o czym świadczyły słowiańskie imiona przyjmowane przy sakramencie chrztu. Jednak dopiero w wieku XIX-tym zjawiają się w Ameryce Polacy, najpierw legioniści Napoleona w republice Dominikany albo byli napoleońscy żołnierze walczący potem jak Franciszek Dunin-Borkowski o wolność Chile, wreszcie emigranci po powstaniu listopadowym jak Ignacy Domeyko. W Wenezueli inżynier W.A.Lutowski budował drogi, a jego syn Augusto Paredes Lutowski (1852-1916) zostal naczelnym inspektorem armii wenezuelskiej. W Brazylii Polacy zjawiają się po upadku powstania listopadowego. I tak inżynier Andrzej Przewodowski wzniósł wiele budowli w Bahia, ożeniony z autochtonką pozostawił liczne potomstwo. Doktor Piotr Czerniewicz z Podlasia – po studiach we Francji – zasłynął jako lekarz, a jego przewodnik medyczny, wznawiany wielokrotnie, przyniósł mu rozgłos oraz order „Caballero de Cristo” nadany mu przez cesarza Brazylii. Do Brazylii przybywali też inni kombatanci naszych powstań lub księża, o czym przekona się ciekawy czytelnik polskiego przekładu „Polaków w Argentynie”, wydanego przez Fundację Semper Polonia (W-wa, 2004) dzięki dotacji Senatu.

   Z kolei w Argentynie i Urugwaju działał doktor Maksymilian Rymarkiewicz, lekarz i redaktor francuskiego pisma „Le Commerce”, zmarły w r. 1857 w Montevideo podczas epidemii żółtej febry. Niezwykły życiorys miał inny lekarz, dr Adolf Karol Korn, który w r.1868 – dzięki maszynom ze Szwajcarii – otworzył pierwszy w Buenos Aires młyn zbożowy.  W argentyńskiej armii walczyli też Polacy podczas wojny z Paragwajem jak np. generał Henryk Spika (nazwisko Spiczyński skrócił dla wygody tubylców) albo w utarczkach z Indianami. W 1886 r. przechodzi w stan spoczynku i zostaje profesorem taktyki stosowanej w Szkole Wojskowej. Autor wymienia też Polaków przybyłych z Garibaldim i po powstaniu styczniowym, wspieranym przez gazety Argentyny i przez oficjalne zbiórki pieniędzy dzięki inicjatywie księdza Mikoszewskiego. Może najbardziej barwną biografię ( godną filmu fabularnego!) miał Robert A.Chodasiewicz, przybyły do Argentyny w r.1865. O przygodach tego zbiega z carskiej armii podczas wojny krymskiej w 1855 r. (przeszedł na stronę angielską) czytamy na stronach 117-124, a są te strony jakby zalążkiem filmowego scenariusza, stanowią fascynującą lekturę. Z uchodźców po powstaniu styczniowym  zasłużył się zwłaszcza Jordan C.Wysocki, również kapitan argentyńskiej armii, przyjaciel prezydenta Sarmiento i projektant słynnego parku „3 de Febrero” w Buenos Aires.

    Byłoby niemożliwością wymienić tu wszystkich Polaków w Ameryce Południowej, a nawet tylko w Argentynie, o których mówi książka Stanisława P.Pyzika. Obejmuje ona też czasy współczesne, choć w pewnym skrócie. Pada w niej nazwisko Grombrowicza, polskich reprezentantów w szachach, którzy w 1939 byli na olimpiadzie w Buenos Aires. Autor wymienia też polskich plastyków (mp. Karola Sobieskiego, ur. w 1866, ponoć pretendenta do tronu Polski), cenny jest też rozdział o Ameryce Południowej w oczach polskich pisarzy lub misjonarzy, którzy wydali broszury o polskiej kolonii w Misiones. Znakomitą książkę pana Pyzika czyta się jednym tchem, nie jest to martwe kompendium wiedzy o polskich emigrantach, ale jej żywy obraz ukazujący niezwykłe historyczne powiązanie między narodami, dzieło wielkiego humanisty i społecznika.

                    Marek Baterowicz

Dalej »
cze
15

Część 1

Z 24 rozdziałów „Karawan-u literatury” Waldemara Łysiaka (a książka liczy 287 stron) zdążymy może jeszcze omówić te, które są poświęcone bardziej sprawom literackim, aniżeli politycznym niuansom. Uwagę naszą przykuwa zwłaszcza rozdział 18: Literatura „nowoczesna, eksperymentalna, awangardowa”. Jak pamiętamy eksperymenty literackie bywały nieraz  niewypałami jak dadaizm, proklamowany w 1918, a będący ruchem anarchistycznym w swojej agresji wobec języka czyli tworzywa literatury. Sukcesem okazał się za to surrealizm, szczególnie w wersji dojrzałej, odrzucającej „automatyzm psychiczny”, a do dzisiaj ceniony przez poetów. Nie powiódł się eksperyment z nową powieścią we Francji w latach 50-tych i 60-tych pomimo pewnych wybitnych osiągnięć jak znakomita „La Jalousie” (1957) Alain Robbe-Grillet’a. I ten awangardowy nurt wypalił się po kilkunastu latach. „Anty-powieści”  takich pisarzy jak Nathalie Sarraute, Michel Butor, Claude Simon, Roger Pinget czy wspomniany już Alain Robbe-Grillet pozostaną na zawsze w muzeum literatury, ale nie będą rozchwytywane przez czytelników. Podobny los czeka twórców polskiej „awangardy” lansowanych w latach 90-tych przez Salon, tym bardziej że za ich dokonaniami nie stał jakiś wartościowy manifest próbujący uzasadnić ich eksperymenty. Łysiak zauważa, że literatura uległa najgłupszym modom, zaroiła się od płodów „awangardowo” bełkotliwych, „eksperymentalnie” nieczytelnych, „postępowo” bla-bla-blagowatych, „modernistycznie” koślawych, „nowocześnie” wydziwiających, przy których dawny modernistyczny „strumień świadomości” Joyce’a zdawał się grzeczną bajeczką dla przedszkolaków…( str.213).  Ba, ale i coraz mniej czytelników wraca do „Ulissesa” Joyce’a!  Wydaje się, że rację ma cytowany przez Łysiaka kolumbijski filozof Nicolas Gomez Davila: „Współczesna krytyka przedkłada książki, których nie da się powtórnie czytać, nad te, które można czytać w nieskończoność”. I z pewnością chętnie przeczytamy ponownie świetnego „Faraona” Prusa albo trylogię Sienkiewicza, niż jakąś quasi-literacką miazgę takich współczesnych „powieściopisarzy” jak Sławomir Shuty lub Wojciech Kuczok, których prozę zmiażdżył  nawet salonowy recenzent Piotr Kofta w r.2008 określając ją jako niestrawną, bełkotliwą i pustą jak wydmuszka. A utwory takiej Doroty Masłowskiej odkłada się po przeczytaniu kilku stron, chyba że ktoś jest masochistą i uwielbia zadręczać się łamaniem składni i wulgarnością języka. Pomijając kwestie warsztatu jej „Wojna polsko-ruska” jest próbą zdyskredytowania naszej wojny wyzwoleńczej, zachodzi więc podejrzenie, że była pisana pod dyktando michnikoidów. Środowisko „Gazety Wyborczej” wraz z Salonem ochoczo popiera te literackie miernoty fundując hojnie nagrody Nike, a nawet lansując przekłady, co nie przynosi reputacji naszej literaturze współczesnej. Nie lepiej prezentują się książki Sylwii Chutnik ( „Dzidzia”), Pawła Huelle,  Tomasza Tryzny („Panna Nikt” z nieudaną adaptacją Wajdy) czy Jerzego Pilcha z równie kiepską ekranizacją Stuhra jego „Spisu cudzołożnic”. I tu znowu Łysiak cytuje sądy krytyków salonowego „Newsweeka” o wzajemnych relacjach naszej literatury i filmu, który „… nie będzie miał pożytku z polskiej prozy współczesnej, bo nie ma w niej dialogów, ani atrakcyjnych historii, które dałyby się przełożyć na filmową akcję.” (str.233). Autor konkluduje: „ z plew nie da się zrobić smacznego chleba”, cytując również werdykt Rafała Ziemkiewicza” „Łatwo zauważyć, że im gorzej pisarz bełkocze, im bardziej lejący się z niego słowotok przypomina biegunkę, tym więcej zbiera recenzenckich pochwał” („Rzeczpospolita”, 2008). 

     W kreowaniu tego literackiego światka mają zatem decydujący udział głosy krytyków, lecz nieraz i salonowi recenzenci nie mogą ukryć defektów publikowanych, a nawet nagradzanych (!) dzieł.  Zdaniem Ziemkiewicza praojcem pseudoawangardowych tortur dla języka Lechitów jest Gombrowicz, do którego rozmodleni są wszyscy „nowocześni” literaci, co posługują się pokręconą w strukturach narracją, wygibasami języka pełnego nowotworowych wtrąceń i złożeń, szyków przestawnych i spadających kaskadami przymiotników, uwolnionych z rygorów logicznych zdania, spiętrzanych jedynie przecinkami (…). Ten wzorzec narzucany jest krytykom, do niego przymierzane są dzieła, podług zgodności z nim rozdawane są punkty i laurki” ( „Rzeczpospolita”,2008).

    Ziemkiewicz swoją diagnozę paragombrowiczowskiego modernizmu powtórzył też w r. 2011 na łamach „Rzeczpospolitej”  w radykalnych określeniach, widząc w nim „małpowanie szyków przestawnych Gombrowicza, rozcieńczanie Gombrowicza, a nawet zwulgaryzowaną palikotyzację Gombrowicza”. (str.219). Nie podważając tej diagnozy musimy jednak pamiętać o przepaści dzielącej owe współczesne płody od dzieł Gombrowicza, które były literaturą niepospolitego stopu, wyrastającą z pnia szlacheckiej gawędy, podrasowanej ironiczno-błazeńskim stylem i osobistą grą z językiem. Niestety, wiele nowoczesnych debiutów – przekraczając granice tej gry – nosi znamiona antyliteratury. Nie doczekają się tej renomy co autor „Ferdydurke”, cytowany przez Cortazara w „Grze w klasy”, który uzasadnia strukturę swej powieści w oparciu o koncepty Gombrowicza.

    Podobnie sądzi wybitny pisarz Marek Nowakowski, który w eksperymentach językowych dostrzega chorobę: „Rodzą się surogaty literatury. Płaskie, tendencyjne, wypreparowane (…) i przetwarzanie nowinek intelektualno-artystycznych z Zachodu ( dodajmy tu: często wypalonych już z ćwierć wieku temu!), wyśmiewanie się z tradycji, burzenie wielu tabu rzekomo hamujących rozwój nowoczesnego człowieka, apoteoza laicyzacji, penetracje rozmaitych dewiacji, pogoń za efektowną i bulwersującą formą, skrywającą absolutną pustkę. Modne stały się eksperymenty językowe (dodajmy: na Zachodzie są już przeżytkiem), budowanie utworu literackiego z rozmaitych zbitek współczesnej nowomowy, slangów ulicy, narzecza stosowanego w korporacjach, żargon polityków, w którym znajduje odbicie chaos pojęciowy, etyczny, zatrata wartości, trywializacja i materializacja życia. Badacze języka nazywają ten nurt nihilizmem epistemologicznym (…) W takim stanie rzeczy o randze osiągnięć artystycznych decyduje medialna reklama i siła kręgów opiniotwórczych, która z niczego potrafi wykrzesać sukces, triumf (…) Twórczość staje się wypadkową pozorów… to literatura na niby. „Rzeczpospolita”, 2010 ( str.219/220).

    Tą kompetentną wypowiedzią Nowakowskiego (to zarazem wyczerpujący komentarz symptomów choroby) wypada zakończyć relację o kryzysie polskiej literatury, zawartą w książce Łysiaka. Trzeba tylko postawić pytanie : czy mamy tu do czynienia z naturalnym procesem „ewolucji” literackiej , czy może z negatywną dywersją na polu naszej kultury, której bodźcami są  kontrowersyjne nagrody Nike ?

                                                                                    Marek Baterowicz

Dalej »
cze
07

W „Anonsie” zapowiedziałem, że na blogu będę informować o aktualnych imprezach oraz od czasu do czasu wplotę też wątki nie związane stricte z szachową tematyką.

Artykuł Marka Baterowicza nie zawiera wprawdzie treści szachowej, ale został napisany przez szachistę. Jest bardzo interesujący i dlatego jestem przekonany, że  spotka się z dużym zainteresowaniem wśród Internautów.

/////////////////////////////////////

“Karawana literatury” (W-wa, Nobilis 2013)  to najnowsza książka Waldemara Łysiaka, a tytuł jej wymaga osobnego komentarza, albowiem w zamyśle autora była tu gra słów: karawana – karawan, lepiej widoczna przy użyciu dużych liter. A zatem karawana literatury idzie dalej poprzez wieki, atoli w naszych czasach przypomina raczej karawan czyli wóz pogrzebowy. Autor wyjaśnia to bliżej we „Wstępie o dekadencji” zauważając, że wyraźny upadek pisarstwa u nas łączy się z kryzysem literatury, który ma objętość globalną. Łysiak sądzi, że walec pop-kultury zepchnął prawdziwą literaturę ku czyścowi hermetyzmu, promując pseudoliteracką tandetę/ szmirę i dodaje : „Mordują nie tylko język polski i literaturę polską, gdyż problem uwiądu literatury jest światowy”. Lata temu kryzys ten dostrzegł na naszym gruncie prof. Wiesław Paweł Szymański, co Łysiak mógł przypomnieć stosownym cytatem, by jeszcze lepiej wesprzeć swe wywody. Uczynimy to poniżej:  „…ksiązki, które zdominowały współczesny rynek literacki z jego nadania (tzn. prof. Jana Błońskiego), takie jak Pilcha, Tomasza Jastruna, tych nazwisk jest znacznie więcej, to mnie śmiech pusty i trwoga ogarnia. Po tych książkach i ich autorach za pięć, dziesięć lat nie będzie żadnego śladu. Nikt o nich nie będzie mówił i pisal, tak jak nikt dzisiaj nie pamięta, a więc nie czyta lansowanych kiedyś przez Henryka Berezę twórców z jego tzw. szkół i szkółek.” (Arcana, nr 48, 2002, str.200). Dalej prof. Szymański wskazuje na dyskryminację pewnych Autorów: „Nie mogę wprowadzić do Katedry Literatury Polskiej XX wieku doktora, który napisał wyśmienitą rozprawe o twórczości literackiej Karola Wojtyły, (…) a zachwycamy się powieścia Chwina „Esther”, która jest po prostu szczytem nie tyle nawet kiczowatości (jak to ukazał Tomasz Burek), ile po prostu grafomaństwa. Polityczna poprawność w miejsce prawdziwych wartości ?” (idem, str.201).

    Tę dekadencję literatury  ułatwia nagroda Nike, przyznawana przez lobby związane ze środowiskiem Michnika hojnie rozdającego fundusze na promocję takich literackich dziwolągów jak Dorota Masłowska czy Olga Tokarczuk, którą zresztą w porównaniu z Masłowską umie władać piórem. Utwory ich są promowane do przekładów, co kompromituje naszą literaturę współczesną za granicą. Podobnie jest w dziedzinie poezji, gdzie to samo wszechwładne lobby promuje twórców politycznie poprawnych jak Kornhauser czy Zagajewski, nieustannie też czuwając nad kultem Szymborskiej. Dodajmy na marginesie, że na polu eseju środowisko „Gazety Wyborczej” lansowało antypolską książkę Anny Bikont – „My z Jedwabnego”, również tłumaczoną na inne języki dzięki rekomendacji Michnika. Tym sposobem francuskie wydanie książki Bikont dostało w 2010 nagrodę „European Book Prize”, przyznawaną przez socjalistów w Parlemencie Europejskim. Laureatka za oczernianie Polaków dostała 10 tysięcy euro.

    Trwa w najlepsze – jak pisze Łysiak – mylenie pseudoliteratury z prawdziwą literaturą,  ludzie dają się nabierać  tendencyjnym werdyktom jury i opiniom Salonu. A na świecie – jak zauważa słusznie Łysiak – mitologię grecko-rzymską czyli fundament kultury europejskiej zastąpiły bajdurzenia Tolkieniów i tollkienistów. Dodajmy tu słów parę o inwazji ksiąg o Harry Potterze autorstwa pani Joanne K.Rowling, które wywołały sprzeciw pewnych krytyków (jak Gabriela Kuby) i zostały napiętnowane w 2005 przez kardynała Ratzingera: „…są to subtelne pokusy, które są ledwie zauważalne, a oddziałują na dzieci powodując rozkład wiary chrześcijańskiej w duszach, zanim mogłaby ona właściwie wzrosnąć”. Ks. Gabriele Amorth, znany egzorcysta, też potępił owe książki: „za Harrym Potterem ukrywa się sygnatura księcia ciemności, diabła”.

     Szczególną uwagę w nowej książce Łysiaka wypada poświęcić rozdziałowi „Czy Nobel to bubel?”, a już sam fakt, iż o nagrodzie decyduje komitet Osiemnastu z Akademii Sztokholmskiej budzi spore wątpliwości. Owa „szwedzkość” wywołała skandal w roku 1974, gdy literackiego Nobla dano ex aequo dwóm członkom owej Akademii! Fala oburzenia rozlała się po świecie, nawet Uniwersytet w Uppsali określil ten werdykt jako humorystyczny i hańbiący,a zatem obaj laureaci – E.O.Johnson i H.Martinsson – wkrótce zmarli na zawał serca. A nagroda z roku 1904 dowodzi, że i wtedy komitet noblowski nie kierował się wartościami literackimi, bo zamiast nagrodzić genialnego Augusta Strindberga podzielił nagrodę dla Frederica Mistrala z Prowansji i hiszpańskiego dramaturga Jose Echegaray, ustępującemu o klasę autorowi „Panny Julii” i „Sonaty widm”. Tym razem Szwedzi mogli dać Nobla swemu rodakowi z całym uzasadnieniem, atoli Strindberg jako „alkoholik, rozwodnik i bluźnierca” nie miał żadnych szans. W r.1901 Akademia Szwedzka skrzywdziła też Tołstoja i Zolę, przyznając nagrodę francuskiemu poecie Sully Prudhomme, modnemu w tamtej epoce, lecz niezbyt wybitnemu, który ryzykował połączyć poezję z nauką. Kilkudziesięciu pisarzy szwedzkich wystosowało protest i wysłało list hołdowniczy do Tołstoja. W rok później również pominięto Tołstoja (nie lubił go szef Akademii), a Zola zmarł 29 września. Nobla otrzymał niemiecki historyk T.N.M.Mommsen, o jego zasługach milczą dziś encyklopedie. W r.1903 wszyscy spodziewali się, że laur dostanie świetny dramaturg norweski Henrik Ibsen, tymczasem pokonał go drugorzędny rodak B.M.Bjornson. Ale w roku 1905 komitet stanął na wysokości zadania dając Nobla Sienkiewiczowi.

    Wśród laureatów Nobla nie ma Kafki, Joyce’a, Borgesa. Musila, Claudela, Jamesa, Conrada czy Valery-ego – jak komentuje Łysiak, wymieniając nawet więcej nazwisk. Wyróżniono za to wielu drugorzędnych pisarzy, nagrodzono np. panią Pearl Buck kosztem Virginii Woolf, po czym przytacza Łysiak długą listę faktycznie mniej znaczących ludzi pióra, z której jednak można ocalić Jimeneza czy Quasimodo.  Niestety względy polityczne zbyt często decydują o literackim Noblu, np. w r.1939 dano nagrodę pewnemu Finowi, gdyż popierał wprowadzenie w Finlandii języka szwedzkiego!  W r.1960 polityka stała też za Noblem dla francuskiego poety Saint-John Perse, a wymusił go sekretarz generalny ONZ, Szwed Dag Hammarskjold, bo kandydat był antygaullistą, a sekretarz bardzo nie lubił generała de Gaulle’a. Gaullistów w Sztokholmie nie lubiano, więc i Malraux nie otrzymał Nobla, ale mała to strata: podczas wojny domowej walczył jako lotnik po stronie komunistów. Lewicujący pisarze mieli w Sztokholmie gwarancję laurów jak pisał Georges Menant, a zatem np. Neruda lub Sartre, który odmówił przyjęcia nagrody. Potem wielu innych twórców tej maści obdarzono Noblem jak Portugalczyka Saramago czy „szurniętego lewaka” Włocha Dario Fo za jego farsy, podczas gdy Akademia zignorowała znakomity teatr Mrożka, wystawiany w tylu krajach. Obdarzano też feministki jak Austriaczkę E.Jelinek albo Amerykankę Toni Morrison. Rzadko Akademii zdarzało się nagrodzić twórców naprawdę zasługujących na laur jak meksykański poeta Octavio Paz  czy peruwiański pisarz Mario Vargas Llosa. Na Nobla zasłużyli też Czesław Miłosz (1980) czy kolumbijski pisarz Gabriel Garcia Marquez (1982) mimo ich poważnych flirtów z komunistami. Miłosz – w przeciwieństwie do Marqueza  zerwał z lewicą w 1951, choć po roku 1989 wspierał niestety obóz…postkomunistyczny! Można mu zarzucić też, co jasno ujął Jerzy Narbutt: „Za podlizywanie się międzynarodówce kosmopolitów i antypolonistów zapłacono mu Noblem” (cytuje Łysiak, str.105). Przypomnijmy, że wiersz Miłosza „Campo di Fiori” wykorzystywano do oskarżania Polaków o obojętność wobec tragedii warszawskiego getta, autor nie protestował. A swój kosmopolityzm (choć prywatnie lubił obnosić się z litewskością ) wyraził w tych nieco cynicznych wersach: „Nie kochaj żadnego kraju/kraje łatwo giną” (Dziecię Europy).

   Łysiak referuje też skandal z laurem dla Szymborskiej w 1996, kiedy wszyscy oczekiwali, że Nobla dostanie  Zbigniew Herbert, poeta z pewnością lepszy od Szymborskiej, ale – jak ujął to Łysiak – zajmujący antykonfidenckie, antysalonowe stanowisko, optujący za lustracją. Sztokholm tłumaczył się więc w kuluarach, że to z Polski płyną fluidy szlabanujące Herberta. Salon i post-komuna nie mogła dopuścić, by Nobla dano Herbertowi, który demaskował Michnika jako kłamcę i łotra, a zatem uruchomiono wszystkie kanały lansujące Szymborską, łącznie z rekomendacją pewnego lobby z UJ. Nobel dla Wisławy Szymborskiej (dwukrotnie występującej z PZPR i tam wracającej!) był też jakby nobilitacją i rozgrzeszeniem dla wszystkich „umoczonych” w PRL-u. Nagrodzono więc uosobienie oportunizmu, bo w swoich wierszach gloryfikowała partię, Lenina, Armię Czerwoną i rewolucję jako „wodę źródlaną, z miłością podaną spragnionemu”.Za Stalina podpisała też haniebny apel o surowy wyrok w procesie księży, laur dla takiej postaci jest groteską mimo wielu potem udanych utworów. A po roku 1989 r. wierszem „Nienawiść” na łamach Michnika stanęła w obronie lustrowanych komunistów, dowodząc swego nieustannego afektu dla kadr peerelowskich.

    Suma informacji zebranych przez Łysiaka dowodzi bezspornie, że Nobel to bubel. A omówienie całej książki „Karawan/a literartury” przekracza ramy tej edycji. ( cdn.)

                                                                        Marek Baterowicz

Dalej »
mar
27

  Nie ulega kwestii, że wyjątkowość tego konklawe wynikała z faktu abdykacji poprzednika na tronie Piotrowym. Okres oczekiwań i spekulacji wywołanych tą historyczną elekcją mamy już za sobą, a przecież tak niedawno „The Catholic Weekly” ( 24 luty br) zamieścił zdjęcia dwunastu kardynałów – „Twelve cardinals to watch” –  tzw. papabili czyli uważanych za najbardziej bliskich uzyskania papieskiej tiary. Nie było wśród nich kardynała Jorge Bergoglio. Dwunastkę faworytów otwierał węgierski kardynał Peter Erdo ( zaledwie 60-letni), a dalej w kolejności szli: wybitny teolog i kardynał z Quebec’u – 68-letni Marc Ouellet, następnie inny kardynał z Argentyny – Leonardo Sandri ( 69 lat, zatem młodszy od wybranego!), który był nuncjuszem Watykanu w Wenezueli i w Meksyku, a ze szczególna troską patrzy na pogarszający się los chrześcijan na Bliskim Wschodzie. Dalej kardynał z Filipin – Luis Tagle, zaledwie 55-letni, potem Peter Turkson, kardynał z Ghany. Afisze z jego podobizną rozlepiał ktoś na ulicach Rzymu, być może taką reklamą odebrano mu szanse? Był też Robert Sarah, 67-letni kardynał z Gwinei. Z Ameryki Łacińskiej byli ponadto 70-letni Oscar Rodriguez Maradiaga, kardynał z Hondurasu, oraz 63-letni Odilo Scherer, kardynał brazylijski z niemieckich przodków, a zatem nie mający chyba  szans po Ratzingerze. Był też kardynał z USA, 63-letni Timothy Dolan. I wreszcie dwaj Włosi :  71-letni Angelo Scola z Mediolanu, uważany za wielkiego faworyta, i 70-letni Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady Kultury, odpowiedzialny też za dialog z niewierzącymi.

      Jorge Mario Bergoglio pokonał dwunastu faworytów, w tym młodszego kandydata z Argentyny, który też z włoskiej rodziny pochodzi i dwanaście lat pracował w Watykanie. Czy podczas konklawe kardynałowie przypomnieli sobie słowa Jana Pawła II, że świat oczekuje drugiego Św.Franciszka! ?  Kościół dla ubogich! – pierwsze przesłanie nowego papieża wraz z wyborem imienia ściśle się łączy, a w latach szalejącego kryzysu brzmi jak nadzieja, chociaż panaceum  powinno przyjść od rządów suwerennych państw, jeżeli unijny kolektyw nie potrafi wyleczyć nas z kryzysu. W tym wszystkim musimy jednak pamiętać, że akcentowanie losu ubogich przez papieża Franciszka nie jest czymś nowym: rola charytatywna Kościoła  znana jest od wieków. I nie tylko Św.Franciszek z Asyżu jest tu przykładem. Wspomnijmy tu tylko Św.Wincentego de Paul, tak dobrze znanego nam na antypodach z sieci sklepików, gdzie za prawie grosze możemy kupić różności – od koszuli, ubrań i talerzy po obrazy i CD z rzadkimi nagraniami. St.Vicent de Paul ( 1581- 1660) zakładał bractwa miłosierdzia, szpitale, pomagał żebrakom a jego fundacje dla ubogich ( wspierali je możni, a zwłaszcza  rodzina de Gondi ) były niczym „państwo opiekuńcze” we Francji. Louise de Marillac pomogła mu stworzyć kongregację sióstr opiekujących się kobietami. W r.1632 przekształcił dawnych szpital dla trędowatych w największy ośrodek pomocy dla biednych. Przykładów można by mnożyć, bo w każdym kraju katolickim istniały instytucje charytatywne, także w Rzeczypospolitej. W Madrycie działa kilka stołówek dla ubogich i uchodźców prowadzonych przez Kościół, sam jadałem tam w latach 80-tych, a jedna z nich istnieje od XVI-tego wieku. I trzeba o tym mówić, by wrogowie katolicyzmu nie próbowali perorować, że Kościół obudził się dla ubogich  dopiero teraz z papieżem Franciszkiem, który właśnie dlatego mógłby też przypomnieć swoich prekursorów.

     Szczególnie cieszy, że nowy papież wywodzi się z zakonu jezuitów, tak skrzywdzonych przez ślepą Historię i „filozofów” Oświecenia, a najbardziej przez władców Portugalii i Hiszpanii. Albowiem wielką „winą” jezuitów było to, ze Indian traktowali jako ludzi o duszach godnych zbawienia, podczas gdy wlaściciele majątków w koloniach Ameryki widzieli w nich wyłącznie siłę roboczą. I stracili ją, ponieważ Indianie woleli żyć na terenie misji prowadzonych przez jezuitów na ziemiach dzisiejszego Paragwaju i Urugwaju. W tej idealnej republice Indianie śpiewali w chórach przykościelnych, też pracując, ale była to praca dla wspólnego dobra tego bożego państwa. Podobnie było w Brazylii. Właściciele ziemscy słali więc fałszywe raporty do władców Hiszpanii, Portugalii, a także do Rzymu pełne kalumnii o jezuitach.  Papież Klemens XIII ( 1758-1769)  bronił zakonu, jednak w Lizbonie wszechwładny minister Pombal  dekretem w 1759 ogłosił konfiskatę dóbr jezuitów, skazując ich na wygnanie z kolonii portugalskich i z samej Portugalii. Podobny dekret wydał w r.1767 król hiszpański Karol III, była to wojna władzy świeckiej z Zakonem tak zasłużonym dla Kościoła i ludzkości, mającym swoje misje na całym świecie od Brazylii, Peru, Quebec po Filipiny czy Japonię. Na misje w Paragwaju ruszyło wojsko z armatami, przemocą zniszczono idealne państwo, a jezuitów, którzy przeżyli najazd, ładowano na okręty do Europy. Obszarnicy potrzebowali siły roboczej, nic innego się nie liczyło. Była to bezlitosna represja świata materialnego – wypadek bez precedensu w dziejach – która likwidowała uduchowiony projekt jezuitów. Lata temu nakręcono film o tej straszliwej zbrodni, „Mision”, a być może papież Franciszek wyniesie na ołtarze ofiary tej masakry ?

     Pod presją  i w obliczu zniesienia jezuitów w Ameryce  Klemens XIV wydał w 1770 dekret kasaty Zakonu, jezuici przetrwali jednak w Polsce pod zaborami, w Austrii czy w Niemczech, a w r.1814 Pius VII  szczęśliwie odwołał akt kasaty tego zakonu tak zasłużonego również na polu edukacji.

    Prezydent Włoch Giorgio Napolitano powitał z radością wybór kardynała Bergoglio: „…wspaniałe dziedzictwo moralne i kulturalne katolicyzmu jest nierozerwalnie związane z naszą historią dwu tysięcy lat i z wartościami moralnymi, z którymi Italia się utożsamia”. Otóż to, to nie Kościół powinien się zmieniać, bo któż wtedy stanie na straży tych wartości ? Świat degeneruje się z dekady na dekadę, relatywizm dokonał spustoszeń w skali wartości i tolerowane ( czy to nie wystarczy?) dewiacje pretendują do rangi normalności, a niektóre przestępstwa mają się stać wykroczeniami ( jak tuskowy projekt uznania kradzieży do sumy tysiąca zlotych za tylko wykroczenie – to zachęta do napadów w biały dzień!). Świat się gwałtownie psuje i chce chyba pociągnąć Kościół do wspólnego bagna, a nawet pewne lobby uparcie nad tym pracują. I występują nieraz pod etykietką „watykanistów”, naturalnie z instytutów nie mających nic wspólnego z Watykanem,  przekonując jak to rzekomo Kościół potrzebuje reformy. Tymczasem jeśli ktoś ma się zmieniać, a zwłaszcza leczyć to właśnie świat, który pozbawiony dekalogu jest jak statek dryfujący bez busoli. I tonie z balastem korupcji, ludobójstw, nieosądzonych gwałtów i zamachów, a także legalizowanych perwersji. Dlatego nie traktujmy poważnie zarzutów, że Kościół jest opoką konserwatyzmu i powinien ulec jakiejś „modernizacji” – poza może retuszami stylu – bo przecież nie może zaprzeczyć swej esencji i przykazaniom, które tak bardzo irytują relatywistów, ateistów i wrogów Ducha Świętego.Amen.

                                                                                     Marek Baterowicz

Dalej »
lut
15

Autorem artykułu jest szachista z zamiłowania Marek Baterowicz.

///////////////////////////////

 ABDYKACJA

  Ogromnym zaskoczeniem dla świata była abdykacja Benedykta XVI, który 28 lutego o godzinie 8PM zakończy urzędowanie w Stolicy Apostolskiej.  Decyzję tę podjął po wielokrotnych rachunkach sumienia i rozmowach z Bogiem, co raczej wyklucza jakieś naciski na jego osobę w tej delikatnej materii. Sędziwy wiek i widoczna słabość dowodzą, że to istotnie stan jego kondycji, zwłaszcza fizycznej, jest powodem wycofania się do klasztoru. Można domyślać się też, że Benedykt XVI – nie mogąc podołać tylu obowiązkom – pragnie dla dobra Kościoła dać pole komuś młodszemu, kto sprawy nie cierpiące zwłoki doprowadzi do końca. On sam pewnie nie zdąży do końca lutego ukończyć swej encyliki o wierze, ale zapewne w zaciszu celi – a słuchając ukochanego Jana Sebastiana Bacha i Mozarta – da jej kształt ostateczny pod postacią książki.

    Jego abdykację porównywano w mediach do abdykacji papieża Grzegorza XII z 1415 roku, co jednak jest porówaniem chybionym. W historii nie ma ścisłych analogii, mimo często złudnych podobieństw. Abdykacja Grzegorza XII miała miejsce w czasach schizmy Kościoła, podzielonego jeszcze na dwie stolice apostolskie – w Awinionie i w Rzymie. Tak zwana „niewola awiniońska” trwała od roku 1309 do niemal końca XIV-tego wieku, dopiero w 1378 roku – po 75 latach wygnania w Avignon – odbyło się w Rzymie konklawe, które miało położyć kres tej sytuacji. Lud rzymski, by zapobiec prawie pewnemu wyborowi francuskiego kandydata  ( bo na 16 kardynałów aż 11 było rodem z Francji!), wtargnął do sali konklawe. Wybrano zatem arcybiskupa Bari Bartolomeo Prignano, który przyjął imię Urbana VI. Niestety, po kilku miesiącach trzynastu kardynałów wydało w Agnani oświadczenie, iż wyboru dokonano pod presją tłumu, co czyni elekcję nieważną. Sami jednakże swoją obecnością podczas ingresu 18 kwietnia uprawomocnili przecież wybór arcybiskupa Bari. W rzeczywistości zagrały tu interesy ultramontanów ( tzn. kardynałów francuskich), których poparło królestwo Neapolu i tam ( 20 września 1378 r. w Fondi) wybrano papieżem kuzyna króla Francji, kardynała Roberta. Przybrał imię Klemensa VII, a wkrótce wybrał Avignon na miejsce kurii. Odtąd świat katolicki podzielił się na dwa wrogie obozy: urbanistów i klementystów. Zwierzchność Urbana VI ( a stała za nim zawsze Św.Katarzyna ze Sieny) uznawały Włochy północne i środkowe, Angla, Węgry, Niemcy pólnocne i kraje skandynawskie. Natomiast za Klemensem VII opowiedziała się oczywiście Francja, królestwo Neapolu, Sabaudia, królestwa półwyspu iberyjskiego, Sycylia, Szkocja i pewne obszary Niemiec. Stał za nim też słynny dominikanin kaznodzieja Vincent Ferrer, obie strony rzuciły na siebie klątwy, a zatem praktycznie cała chrześcijańska Europa została objęta ekskomuniką.

     Ten rozłam trwał od 1378 do 1417 roku, a zatem kiedy w 1415 roku ustąpił Grzegorz XII ( Angelo Corrario z weneckiej rodziny dożów)  abdykacja ta dotyczyła tylko połowy chrześcijaństwa, bo ostatni papież z linii awiniońskiej –  Hiszpan Pedro de Luna czyli Benedykt XIII  ( a następca Klemensa VII) był święcie przekonany, że to on jest jedynym legalnym papieżem, choć w r.1407 on i właśnie Grzegorz XII rozważali ewentualność wspólnej abdykacji, by skończyć ze schizmą. Nie doszło do tego z wielu powodów, a zresztą ich ambicje i interesy okazały się sprzeczne, a król Neapolu wręcz odradził Grzegorzowi XII abdykację. Splot wielu okoliczności i układy we Włoszech także sprzyjały rozłamowi, co może oddadzą słowa papieża Pawła IV ( przełom XV/XVI wieku), który porównał Italię do instrumentu o czterech strunach, a były to jego zdaniem  Neapol, Mediolan, Kościół i Wenecja.

    Do abdykacji Grzegorza XII  ( liczył wtedy lat 90!)  doszło w końcu 4 lipca 1415 roku, lecz jego oponent – Benedykt XIII nadal niezłomnie trzymał się papieskiej tiary, choć musiał uchodzić z oblężonego Awinionu, gdyż monarchia francuska ostatecznie przestała popierać papieży z serii awiniońskiej. Benedykt XIII schronił się więc w murach byłego zamku templariuszy w Peniscola, w połowie drogi pomiędzy Barceloną a Walencją. Jest to piękne miasteczko średniowieczne, położone na maleńkim półwyspie, które warto zwiedzić , a zarysy zamku i całej Peniscola prezentują się okazale  najbardziej od strony morza, co można podziwiać z rowerów wodnych wypożyczanych na uroczej plaży. Zamek ten był rezydencją („hic est arca Dei”) ostatniego papieża z Awinionu, Benedykta XIII, a jego upór w obronie swej godności przeniknął nawet do języka hiszpańskiego w idiomie „se mantiene en su trece” ( trzyma się swojej trzynastki), co wyraża  czyjąś nieustępliwość. Benedykt XIII nie abdykował, zmarł na zamku w Peniscola w r. 1423, a nawet doprowadził do tego, że po jego zgonie wybrano tam jego następcę Klemensa VIII, który jednak nie odegrał już żadnej roli i abdykował w r.1429.

    A od r.1417 w Rzymie był już papież Marcin V ( Odo Colonna) , uznany przez całą Europę, choć jeszcze niedawno oprócz opozycji Rzym – Awinion byli i dwaj papieże z linii pizańskiej, wybrani na soborze w Pizie  ( czy piąta struna instrumentu??) w latach 1409/10, lecz praktycznie nie mieli wpływu na dzieje Kościoła.

      Wróćmy do Benedykta XVI, który wolę swej abdykacji ogłosił 11 lutego czyli w święto objawienia Matki Boskiej w Lourdes i w dniu chorego. Ma to wymiar symboliczny, a teraz papież-emeryt schroni się w murach klasztoru i biblioteki – jest przecież profesorem teologii i pragnie poświęcić się pisaniu. Wszystko to jest bardzo klarowne i przekonywujące. Dlatego dziwią trochę pogłoski, że abdykację Benedykta XVI wymusiła masoneria, której nie pasuje konserwatywny styl Ratzingera. Czy jednak te spekulacje są całkowicie bezzasadne ? W ubiegłym roku, 20 marca, w Watykanie odbyła się światowa premiera filmu „Cristiada”, filmu tępionego i blokowanego w kinach całej planety właśnie przez masonerię. „Cristiada” ( a jest to najdroższa produkcja w historii kina meksykańskiego z gwiazdorską obsadą ) przedstawia powstanie meksykańskich katolików w latach 1926-1929 przeciwko tyranii masońsko-liberalno-socjalistycznej. Oczywiście powstanie było obroną konieczną przeciwko brutalnym i krwawym represjom: mordowano i torturowano księży oraz ludzi świeckich, zamknięto kościoły, zakazano odprawiać msze. Dekrety rządu masonów zabraniały nosić medalików i krzyży, a także uczyć dzieci modlitwy i przykazań. Ta niesłychana agresja wobec religii wywołała więc  trzyletnią wojnę domową w Meksyku, a ostatecznie to masoneria musiała ustąpić i otworzyć kościoły. „Cristiada” jest filmem wstrząsającym, ukazuje ofiary bestialskich prześladowań, błogosławione potem przez Jana Pawła II. Niestety bojkot dystrybutorów filmowych nie dopuszcza tego obrazu do kin, można ujrzeć go na nielicznych DVD krążących po świecie. Po premierze w Watykanie producent „Cristiady” Pablo Jose Barroso pytał dlaczego film ma takie kłopoty z dystrybucją ? Odpowiedź wydaje się logiczna: lobby walczące z Kościołem dzisiaj chce utopić w oceanie niepamięci powstanie meksykańskich „cristeros”!

      Nasuwa się jednak pytanie czysto retoryczne: czy abdykacja Benedykta XVI nie jest zatem zemstą masonerii za premierę filmu, który demaskuje horror tamtych lat, spowodowany prześladowaniami religii ??  Wie o tym jedynie Duch Święty, nam pozostaje ufać słowom Ratzingera, któremu rzeczywiście brakuje sił do pełnienia obowiązków Pasterza na tylu kontynentach. Jego „addio storico” – jak czytamy w nagłówkach gazet włoskich – nie jest atoli pożegnaniem z nami, ani z Kościołem, ani ze światem: wróci do nas inną ścieżką i też z woli Boga.

                                                                                       Marek Baterowicz

Dalej »
lis
09

   Zaskakującą nagrodę pokojową Nobla dla Unii Europejskiej tłumaczy chyba kryzys, a zatem werdykt w Oslo próbuje ocalić prestiż Brukseli w trudnym okresie destabilizacji i to nie tylko jej waluty, lecz również proponowanych wartości. A zupełnie fantastycznie brzmi uzasadnienie jury, które głosi, że Unia „pomogła przekształcić większość Europy z kontynentu wojen na kontynent pokoju”.  Jest to bajka propagandowa, która nie ma podstaw a rozszerzenie ciągłości UE do lat sześdziesięciu (!?) czyli do jej zalążku pod postacia Wspólnoty Węgla i Stali jest wielkim nadużyciem. Obecny kształt Unia Europejska zawdzięcza dopiero traktatom z Maastricht i Lizbony, a dziś jeszcze wiele krajów posługuje się własną walutą, odrzucając „korzyści” płynące ze wspólnej monety.  Norweski komitet nie składa się z ludzi naiwnych, lecz politycznie przezornych, ponieważ nagroda ma być przypomnieniem tego, co zostałoby utracone, „jeśli UE pozwolono by upaść”.  A jednak i ta przestroga nie ma racji bytu, albowiem zanik wojen na starym kontynencie nie jest zasługą Unii Europejskiej. Narody europejskie po prostu wypaliły się militarnie, może poza krajami byłej Jugosławii, które dopiero po zgonie Tito mogły egzekwować swoje narodowe dążenia  i strącić serbską dominację. Stan zamrożenia etnicznych aspiracji w tej części Europy wynikał dawniej z tureckiej ekspansji na Bałkany,  potem z ram monarchii i wreszcie z małego „imperium” Serbów, zresztą niechętnie tolerowanego przez Stalina, który słał najemników z misją sprzątnięcia Tito. Próby te skutecznie likwidowała sprawna ochrona Serbów, a ustały natychmiast po telegramie wysłanym do Stalina tej oto treści: „ Jeśli nie przestaniesz przysyłać zamachowców, to ja tobie wyślę swoich – raz a dobrze. Tito”.

    Narody Europy wypalały się militarnie nieraz w dość zamierzchłych czasach – np. Szkoci w wieku XIII i XIV w walkach jeszcze zwycięskich z Anglikami, kiedy William Wallace  pokonał ich pod Stirling ( 1297) a potem Robert Bruce w bitwie pod Bannockburn (1314). Ostatecznie Szkoci wypalili się w krwawej bitwie pod Flodden w 1513, rozbici przez Anglików. W tym samym prawie czasie, bo w r.1514, siły polsko-litewskie pod wodzą księcia Ostrogskiego zniosły czterokrotnie silniejsze wojsko cara Wasyla. Do wypalenia było nam daleko! A Holendrom ( czy jak kto woli Flamandom)  bardzo zależało, by pozbyć się Hiszpanów, co osiągnęli w wieku XVI-tym, jednak po trzech dopiero powstaniach, wykorzystując w końcu bankructwo Filipa II zajętego też wojną z Turkami ( Lepanto, 1571). Ostatecznie Holendrzy wypalili się później w konfliktach z Anglią, a  Czesi w bitwie pod Białą Górą w r. 1620. Jaki byłby jednak wynik tej bitwy, gdyby prohabsburski ZygmuntIII Waza nie pozwolił cesarzowi werbować lisowczyków ? W tym samym roku Lwów odparł najazd Tatarów, nawet ojcowie bernardyni władali muszkietami!  Duńczycy osłabli  w wieku XVII, skoro ratować ich musiał korpus Czarnieckiego! O tej wyprawie ślicznie pisze w swych pamiętnikach imć Pasek. Szwecja wypaliła się w bitwie pod Połtawą w r.1709, grzebiąc przy okazji nadzieje nasze i Ukrainy. Francja wypaliła się ostatecznie pod Berezyną, Lipskiem, Sedanem i w okopach I wojny światowej i dlatego potem usiłowała daremnie ukryć się za linią Maginota. Anglicy i Polacy wypalili się pod Tobrukiem, także w gruzach Waszawy i w powstaniu antysowieckim, a Niemcy w ruinach Berlina. A Hiszpanie w latach swej wojny domowej, generał Franco odmówił też Hitlerowi przemarszu wojsk na brytyjski Gibraltar. Wysłał na front wschodni zaledwie dywizję ochotników, tym samym pozbywając się sprytnie elementów o sympatiach faszystowskich. Militarnie może nie wypalili się jedynie Szwajcarzy, dając nieraz dowody męstwa jak np. w bitwie pod Morgarten ( 1315), kiedy to chłopi z kantonów odparli jazdę austriacką dowodzoną przez Leopolda I. Dopiero rewolucyjna Francja utarła nosa  góralom.  Ale czy dzisiaj ktoś ich ruszy w alpejskich redutach ?

    W tym obrazie spacyfikowanej Europy nie ma już miejsca na militarne konflikty, nawet po ewentualnym rozpadzie Unii. Kraje europejskie zajmą się wtedy rekonstrukcją własnych państwowości, wszelkie wojenki byłyby bowiem przeszkodą w tym zbożnym celu. Niechże więc minister Rostowski nie straszy nas wojną po ewentualnym rozpadzie UE! Przekonano się już, że wojny na naszym podwórku nie prowadzą do niczego, nawet jeśli trwały sto lat albo trzydzieści! Tę wojnę 30-letnią pewni historycy , zwłaszcza hiszpańscy, łączą w konfliktem o Flandrię a wtedy określają ją jako wojnę 80-letnią ( 1568-1548 ). Uff, walczono w tej naszej Europie do upadłego…

    W dużym skrócie ujrzeliśmy jak  nasz stary kontynent, wypalając się militarnie w tylu wojnach, dojrzewał do pokoju. Nie było w tym żadnych zasług Unii Europejskiej, o której nawet nikt wtedy nie śnił. Inną też sprawą jest i to, że przyznanie nagrody organizacji łamie zalecenia testamentu Nobla, bo ową nagrodę przeznaczył on osobom, „orędownikom pokoju”. Pisano już o tym w wielu periodykach i witrynach,   Tegoroczna nagroda w Oslo budzi wiele kontrowersji, bardziej jeszcze niż nagroda przyznana prezydentowi Obamie z przyczyn dosyć enigmatycznych, bo przecież mało merytorycznych. Wręczenie czeku laureatom nastąpi 10 grudnia, ale czy suma ta uratuje Unię Europejską przed bankructwem ?

   Z kolei tegoroczna nagroda literacka Nobla jest skandalem moralnym, bo wyróżniono tu pisarza tolerowanego przez komunistyczny reżim Chin, podczas gdy tylu innych pisarzy i dysydentów ten sam reżim trzyma za kratami. Komitet noblowski składa się może z dawnych zwolenników Mao i tzw. kulturalnej rewolucji ? Sztukę i literaturę, niezgodną z linią partii, niszczono bezwzględnie, a także zabytki świetnej przeszłości Chin. Komuniści zgładzili około 80 milionów istnień, dzisiaj jeszcze trwają represje wobec członków ruchu Falun Gong, tępionego przez CCP ( Komunistyczną Partię Chin), a w r.1999 uznanego za „wroga klasowego”. W mediach spotyka się też wzmianki o handlu organami ludzkimi, wyjętymi z ciał ofiar jak czytamy np. w „The Epoch Times” ( 31.X.2012). Atoli podczas debaty Obamy z Romney’em ( 22 października br) ani jednym słowem nie skomentowano problemu praw człowieka w Chinach, chociaż obaj protagoniści przez około osiem minut mówili o chińskich sprawach. Ta zmowa milczenia ma szerszy zasięg, bo i politycy europejscy czy australijscy również unikają tego tematu. Po prostu nie opłaca im się podnosić kwestii Tybetu czy Falun Gong, jeśli mogą na tym ucierpieć rozmowy o byznesie.

     Pocieszą nas za to maksymy starożytnych Chińczyków jak ta myśl z epoki Han : „Zbyt stromy mur musi runąć. Zbyt wyniosły brzeg musi się zawalić”.  Myślą ową pocieszałem się jeszcze w latach PRL-u nie wiedząc, że w nowej Polsce pewne siły zbudują nowy mur, mur kłamstwa i fałszu, byle ukryć smoleńską zbrodnię popełnioną w majestacie bezkarności służb specjalnych. I nie jest to już tylko chaos wartości, lecz cyniczna gra pretorianów układu, który od dwóch lat usiłuje ukryć dowody zamachu. Nadal giną świadkowie „katastrofy” lub eksperci krytykujący raporty Anodiny i Millera, trwa seria tajemniczych „samobójstw” ( bez listów pożegnalnych!) , a  rzecznicy prokuratury występują z wyuczoną lekcją o braku śladów osób trzecich. Oczywiście nie są to ludzie sumienia, o których prosił Jan Paweł II. Ale cierpliwości, kłamstwo katyńskie też miało okres reżimowej „prosperity”, aż prawda wyszła na jaw oficjalnie, nawet ze strony Kremla. A jak pisał poeta Wojciech Bąk, zamęczony w latach stalinizmu:

         „Co zostało ukryte, zostanie odkryte –

          To mówi wiatr, więc jakże mógłbym wątpić o tym.

          Po nocy zawsze światło wstanie nagim świtem.

          A noc jest tajemnicą – a świt prawdą złoty…”

 Nie traćmy zatem nadziei, wprost przeciwnie – wiadomo, że szydło zwykle wychodzi z worka, nawet jeśli ten worek był made in USRR.

 Marek Baterowicz

Dalej »
paź
29

Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”

Danuta Siedzikówna „Inka”

W Klubie Polskim w Ashfield ujrzeliśmy ( 14.X.br) długo oczekiwany w Sydney film o bohaterskiej Ince, sanitariuszce z oddziału majora Zygmunta Szendzielarza – „Łupaszki”. Oddział ten znany jako Wileńska Brygada Śmierci dał się mocno we znaki siłom sowiecko-„polskim”, które niosły na bagnetach i czołgach dyktat rodzącego się imperium ZSRR. Powstawało ono dzięki hojnym, a całkowicie niepotrzebnym, koncesjom udzielonym Stalinowi w Teheranie i Jałcie. Rosjanie dostali tak potężną pomoc ze strony USA w czasie wojny, że wszelkie dodatkowe akty szczodrości Zachodu były po prostu kaprysem umysłów zbłąkanych, jeśli nie obłąkanych. Film pt. „Inka 46” zrealizowano w Polsce, we współpracy z TV, stąd poza emisją w telewizji nie trafił na ekrany kin. Porusza przecież zbrodnię, dokonaną przez Urząd Bezpieczeństwa, a pracowników tego resortu objęto ochroną przy okrąlym stole. Nikt więc  nie odpowiedział za katowanie i rozstrzelanie 17-letniej Inki z Armii Krajowej, sieroty. Rodzice jej zginęli w latach wojny. Reżyserką filmu jest Natalia Koryncka-Gruz, a tytułową rolę odtwarza Karolina Kominek-Skuriatowicz. W filmie wystąpił też znany sydnejski aktor Lech Mackiewicz, w roli pracownika IPN-u, który w dialogu z panienką z TV przedstawia tragiczną historię życia Inki. Emisję filmu w Sydney zawdzięczamy inicjatywie Związku Więźniów Politycznych Stanu Wojennego oraz „Naszej Polonii”, a spotkanie w klubie prowadził pan prezes Hubert Błaszczyk.  Film ten zamierzano wyświetlić wcześniej, jednak trwały bezowocne próby nawiązania kontaktu z Lechem Mackiewiczem, by zaprosić go na projekcję. Niestety, jest on już tak słynnym aktorem, że stale krąży między Polską a antypodami, a to nie ułatwia z nim porozumienia. W filmie o Ince Mackiewicz stworzył kreację czystą, a jego powściągliwa gra kontrastuje świetnie z buńczuczną reporterką, zdradzającą w dodatku historyczny infantylizm, a nawet peerelowskie nastawienie wobec bohaterki z Armii Krajowej.

     Oczywiście w filmie dominuje kreacja właśnie Inki, stając się symboliczną rolą, obrazującą zniewolenie Polski po drugiej wojnie światowej. Proces zniewalania rozpoczął się już w momencie wkraczania Armii Czerwonej na kresy, w likwidowaniu oddziałów AK – podstępem i przemocą. W oswobodzeniu Wilna ( 13 lipca 1944) siły AK współdziałały z Rosjanami, a zatem oficerowie  przyjęli zaproszenie na wspólną kolację, z której żaden z nich już nie wrócił. A żołnierzy AK zgromadzonych na skraju Puszczy Rudnickiej otoczono dając im propozycję wstąpienia do armii Berlinga. Po odmowie zesłano ich do obozów w głębi Rosji. Podobny scenariusz ( 27 lipca ) miał miejsce przy wyzwalaniu Lwowa. Po tych doświadczeniach dowództwo AK w stolicy miało jeszcze nadzieje na współdziałanie Armii Czerwonej z Armią Krajową w „wyzwalaniu” Warszawy ? Oczywiście po upadku Powstania Rosjanie zarządzili ewakuację stolicy ( tzn. zajętej przez nich części miasta), a mężczyzn między 14 a 60 rokiem życia wysyłali na Sybir. Prawdziwe piekło dla ludności niosły formacje NKWD, potem w kooperacji z UB, które otaczały nocą wioski, atakując o świcie albo podczas odpustów. Pojmanych mężczyzn wywożono na wschód, katowano gdy odmawiali wstąpienia do dywizji Berlinga. Opornych też rozstrzeliwano. Branki te miały na celu odebranie potencjału Armii Krajowej, a łapanki urządzano też w miastach.np. w Krakowie, skąd wywieziono 3 tys.60 mężczyzn po akcjach 5 lutego i 11 kwietnia 1945 roku. Obławy te równiez zasilały siły podziemia w lasach, dokąd uciekano przed branką. Znacznie więcej o tych tragicznych czasach pisze Bohdan Urbankowski w szeroko udokumentowanym dziele pod tytułem „Czerwona msza czyli uśmiech Stalina”  ( W-wa, wyd.Penelopa, 2 tomy), która miała już trzy wydania. Lektura tych obu tomów w znaczący sposób daje nam wiedzę o tym okresie dziejów, o którym milczy większość historyków – siedzących „na płocie” albo bojących się tematu.

    Film o Ince jest ważnym, choć raczej fabularnym uzupełnieniem „Czerwonej mszy”, zarazem opartym ścisle na faktach a niekiedy posiadającym cechy dokumentu, gdy na ekranie pojawiają się stare zdjęcia z tamtych lat. Polowania na patriotów, wstrząsające sceny bicia i torturowania Inki, przeplatane perswazjami śledczych – wszystko to mocno oddaje reżyseria filmu, ukazując bez retuszów zniewalanie Polski przez Sowietów z pomocą renegatów czy komunistów. Wydaje się, że arcybiskup Józef Michalik nie oglądał tego filmu, nie czytał też „Czerwonej mszy”, albowiem w przesłaniu podpisanym z Cyrylem przeoczył  następujące zdanie: „ Naród polski i rosyjski łączy doświadczenie II wojny światowej i okres represji wywołanych przez reżimy totalitarne”.  Nie jest bowiem prawdą, że „łączy” nas to doświadczenie, ale zdecydowanie dzieli. Sowieckiej inwazji 17 września, masowych mordów i deportacji na Sybir nigdy nie można zmieścić w kategorii wydarzeń, które by nas łączyły. Także likwidacji AK-owców, gwałtów i rzezi podczas „wyzwalania” Polski.  Do pewnego stopnia można natomiast przyjąć, że łączy nas okres represji wywołanych przez reżimy totalitarne, ale i tu z dużym zastrzeżeniem: ów totalitarny reżim narzuciła nam Moskwa, a represje stosował aparat bezpieczeństwa wyszkolony na terenie ZSRR, często z pomocą oficerów i politruków przysłanych przez Stalina. Sądy „na kółkach” siały postrach w całej Polsce, wydając wyroki śmierci nawet na gimnazjalistów. Dziś władze szwedzkie nie chcą wydać Srefana Michnika, jednego z takich „sądowych” morderców. Obok tysięcy pomordowanych i deportowanych w okresie stalinizmu liczba więźniów politycznych sięgała 100 tysięcy jak czytamy w „Historii Polski” Wojciecha Roszkowskiego ( PWN 1991, str.167-8). Opór tzw. „żołnierzy wyklętych” złamano jednak nie siłą, lecz podstępem „amnestii”, po której 42 tysiące patriotów opuściło lasy, by paść ofiarą represji.

    W dziedzinie kultury także działali przybysze zza Bugu, co jaskrawo ilustruje kariera majora Beniamina Goldberga, występującego w Polsce pod nazwiskiem Jerzego Borejszy. Wcześniej zasłynął z sowietyzacji pisarzy we Lwowie, a tacy” twórcy jak Lec, Lewin, Jastrun, Putrament, Szemplińska, Śpiewak, Wygodzki i wielu innych, zdawszy lwowski egzamin z zaprzaństwa zostali potem nadzorcami PRL „ ( Czerwona msza, t.I, wstęp, str.X ). Jednak to Borejsza był ich ober-nadzorcą, choć jako szef oficyny wydawniczej „Czytelnik” stroił się w szaty liberała wydając książki Dąbrowskiej, Iwaszkiewicza, Nałkowskiej, Brezy czy Miłosza zresztą już mocno związanego z reżimem. Z drugiej strony Borejsza opierał się na sprawdzonych we Lwowie pisarzach-kolaborantach takich jak Ważyk, Przyboś, Jastrun, Putrament czy Pasternak ( Czerwona msza, t.I, str.528 ). Pozyskiwał też młodszych jak Koźniewskiego, Jacka Bocheńskiego, Ryszarda Matuszewskiego, Kałużyńskiego, Andrzejewskiego, Bratnego, Sandauera czy Julię Hartwig, Annę Kamieńską i innych.  Dla pozyskania czytelników Borejsza drukował też klasyków – np. „Krzyżaków”  lub mocno ocenzurowanego Żeromskiego. Ale w masowym nakładzie wydał też „Popiół i diament”, powieść Andrzejewskiego, który z inspiracji Bermana szkalował w niej antysowieckie podziemie i Armię Krajową. Borejsza nie był umysłem tuzinkowym, o czym świadczą jego dyrektywy dla wydawnictwa  „Ossolineum”, w których zalecał preferować rzekomą „tradycję postępową” w polskiej kulturze jak…arianizm, literaturę plebejsko-mieszczańską, jakobinizm i oczywiście Oświecenie, a inne okresy dziejów klasyfikowal po stronie ciemności. Z gen.Świerczewskiego robił narodowego bohatera! Zalecał też druk listów Stalina i pism Mao-Tse-Tunga! Mimo to przyjaźnił się z nim Tuwim ( a także z bratem Borejszy, który był szefem Departamentu Śledczego MBP ) i po śmierci poświęcił piękny wiersz temu nadzorcy kultury. Na wiersz zasługiwała Inka, 17-letnia dziewczyna, inkarnacja Polski zamordowanej przez siepaczy Goldberga ( Różańskiego), Michnika, Brystygierowej, Wolińskiej i tylu innych stalinowskich budowniczych PRL-u. Na popiołach takich kwiatów jak Inka wyrastało imperium zła.

Marek Baterowicz

 

Dalej »
paź
24

Marek Baterowicz jest szachistą hobbystą i znanym publicystą. Jego liczne artykuły zamieściłem na stronie i blogu. Dzisiaj zapraszam do lektury felietonu A UKŁAD SIĘ TRZYMA.

Ale najpierw proponuję zapoznanie się z efektowną partią autora, która została rozegrana w turnieju otwartym w Sydney.

A UKŁAD SIĘ TRZYMA

Mimo ofensywy PiS-u i rzeczowych debat nad stanem państwa, które wykazały ogrom nierozwiązanych problemów wiszących nad rządem, premier Tusk otrzymał votum zaufania dla swego gabinetu. Zdecydowała garść głosów, kilku posłów koalicji przywieziono karetkami ze szpitali na czas głosowania, a taka mobilizacja sił świadczy, iż rząd stał na krawędzi rozpadu. A jednak górą była wspólnota interesów układu, która broni się w Sejmie lekką arytmetyczną przewagą jak przedstawił to w swym wspaniałym kazaniu biskup Dydycz, mówiąc że większość rządowa blokuje każdą inicjatywę i że w ten sposób powraca liberum veto, groźniejsze niż dawniej, bo matematycznie osadzone, choć dalekie od odpowiedzialności. Jak wiemy z analiz expose premiera, wygłoszonego w Sejmie przed głosowaniem nad votum zaufania, z ust Tuska nie padły jakieś ważne dla Kraju słowa, a pewne dziedziny tak istotne jak resort zdrowia zostały pominięte w jego wystąpieniu. Milczenie w tym wypadku sugeruje, że rząd PO-PSL nie dysponuje żadnym projektem poprawy katastrofalnego stanu szpitali i służby zdrowia. Istnieje też bardzo poważne domniemanie, że rząd z całą premedytacją dąży do takiego pogorszenia tego resortu, by przyśpieszyć umieralność obywateli, co da państwu oszczędności na polu emerytur, a także stworzy więcej wolnej przestrzeni dla przybyszy z innych krajów, zajmujących miejsca po Polakach. A sprzyja temu również wysoka fala emigracji za chlebem. Zjaiwsko to niepokoi, a nawet Aleksander Smolar ( mało martwiący się o polskość i znany z wrogiego stosunku do lustracji ) przyznaje, że Polska się wyludnia, bo dramatycznie spadła liczba urodzeń, emigracja osiągnęła poważne rozmiary – jak mówi w rozmowie z prof.Andrzejem Nowakiem w nr.106-7 „Arcanów”. Ta sytuacja jakby trochę cieszyła prezesa Fundacji im.Stefana Batorego, albowiem postrzega on „nieuchronną konieczność redefinicji polskiej tożsamości „ ( str.97). O to przecież chodzi tym filarom układu, który rozkłada polskie państwo, ale i pragnie przenicować polskość. Będzie im to łatwiej osiągnąć, gdy pauperyzacja społeczeństwa osiągnie poziom tak niski, iż zagrozi to biologiczną eksterminacją bez potrzeby uciekania się do np. komór gazowych. Nowe obietnice Tuska z expose można skwitować dwuwierszem Mickiewicza:
Kłamca jest zły moneciarz, pozwól mu fałsz mnożyć
To on sam jeden zdoła cały kraj zubożyć.
Na tle kryzysu w Europie Polska niby trzymała się dobrze, a taki obraz potrzebny był koalicji dla utrzymania przewagi w sondażach. Dzisiaj wiemy już, że obraz ten daleki jest od idylli, a wskaźnik bezrobocia wynosi 13%, niekiedy dochodzi – jak w Wałbrzychu – do 19%. Lekiem na bezrobocie – zdaniem PiS-u – byłaby odbudowa przemysłu i większa aktywność państwa, co nie podoba się wrogom interwencjonizmu. Nowe starcia w Sejmie w kwestii budżetu towarzyszyły optymistycznym zapewnieniom ministra Rostowskiego. Niezależni ekonomiści sądzą jednak, że polska gospodarka jest jak stadion narodowy, nieprzygotowany na deszcz. Od dawna wiadomo, że rząd szuka pieniędzy na wszystkich frontach, tymczasem premier zaskoczył nawet własnych koalicjantów i znaczną część Platformy przyjęciem metody in vitro poza parlamentem. Z mocy rozporządzenia ma powstać w przyszłym roku program in vitro, a znaczne kwoty ( circa 50 mln złotych ) popłyną z budżetu państwa. Czy program taki może atoli działać bez ustawy wypracowanej w Sejmie ? Prawnicy mają tu poważne wątpliwości, a rozporządzenie poza parlamentem w sprawie vitro może stworzyć precedens dla innych przypadków. Posłowie PSL, nie uprzedzeni o decyzji premiera, przebakują, że Tusk igra z Trybunałem Stanu, ale jak zwykle w gronie koalicji skończy się na werbalnych ostrzeżeniach. Przykład z przyjęciem programu in vitro poza parlamentem wskazuje, że w IIIRP umacnia się tzw. „guided democracy” jak się określa czasem pozory demokracji. Jest ona u nas na poziomie może Wenezueli, gdzie niedawno podczas kampanii wyborczej strzelano do zebranych na wiecu kandydata do prezydentury ( zresztą z polskiej rodziny – Capriles Radonski ), który w końcu przegrał z Chavezem. Przypomina to strzały do biura PiS-u w Sopocie, gdzie w oknie stała podobizna śp. Prezydenra Lecha Kaczyńskiego, a jeszcze bardziej zeszłoroczne zabójstwo działacza PiS-u w Łodzi. Mordercę potraktowano dość łagodnie, ofiarą był przecież członek jakiejś tam „sekty” ( jak opozycję nazwał pewien profesor w chwili zamroczenia umysłowego ), a nie legalnej partii. I dlatego też inny akademik, znany socjolog, mógł sobie pozwolić na ekscentryczną propozycję utworzenia…getta dla zwolenników PiS-u, bo na co zasługują członkowie „sekty” ? Wracamy do średniowiecza ? W IIIRP – tym państwie bezprawia – z obywatelami można zrobić wszystko jak ilustruje sprawa fryzjera oskarżonego o niepłacenie składek ZUS-u przez siedem lat. Oskarżony posiada dowody wpłat, ale dla ZUS-u nie mają one żadnej wartości, bo obywatela należy zgnębić do końca. Tak to działa Platforma Obywatelska ? A nie jest to jedyny przypadek bezprawia w IIIRP.
Mimo kryzysu trzyma się też układ w Unii Europejskiej pomimo różnic między nowym prezydentem Francji a panią Angelą Merkel, która traci stopniowo poparcie we własnym kraju. Poparcie traci też prezydent Hollande, bo jego pomysł drastycznych podwyżek podatków mało jest popularny i coraz więcej francuskich przedsiębiorców przenosi się do Belgii, gdzie podatki nie są tak wysokie. Słyszy się też głosy, że we Francji nie opłaca się już otwierać przedsiębiorstw właśnie z powodu rosnących podatków. A to z kolei nie poprawi stanu bezrobocia, gdy zmaleje liczba pracodawców. Legalizacja pewnych narkotyków ( jak cannabis) też nie rozwiąże francuskich problemów, a są one liczne i głęboko osadzone w przestępczych trendach. Bezrobotna młodzież potrafi spalić dzielnicę w Amiens, a w Marsylii mafia narkotyków pozyskała sobie do współpracy ludzi z policji. Przejawem francuskiego rozsądku są za to liczne manifestacje przeciwko wprowadzeniu małżeństw i adopcji dzieci dla gay’ów.
Jednak to w Hiszpanii kryzys i bezrobocie biją rekordy, a to nie sprzyja działaniom rządu Rajoy’a, atakowanego przez opozycję a także przez separatystów w Katalonii, która może ogłosi referendum w sprawie niepodległości. A Baskowie też nie zasypiają gruszek w popiele. Nie ustają demonstracje w Madrycie i Barcelonie przeciwko „austeridad”, a spokoju nie ma też w sąsiedniej Portugalii. Ludzie maszerują tam z napisem : „Żądamy pracy!”, a inny transparent głosi szyderczo: „Niech Troika się wypcha!”, mimo że Barroso, główny nadzorca UE, pochodzi z Lizbony. A włoska opozycja zapewnia, że Mario Monti jeden z filarów UE, nie dotrwa jako premier do Bożego Narodzenia. O społecznych nastrojach w Grecji wiemy od dawna, a zatem niedawne karykatury pani Merkel, ustylizowanej na wodza III Rzeszy, już nie dziwią. Demonstracje przeciwko „austerity measures” miały też miejsce w Londynie. Jak te wszystkie objawy fermentu wpłyną na stan waluty euro ? Nie chce jej przyjąć Bułgaria, a Słowenia odmówiła pomocy finansowej ze strony Brukseli.
I każdy dzień przynosi coś nowego na tym polu, sytuacja w Europie przypomina obrazki z kalejdoskopu: nawet małe poruszenie zmienia obrazek! Nie bawmy się więc w proroków, choć nie brakuje wróżących rozpad EU, bowiem determinacja przywódców Unii utrzymania wspólnej waluty nie wyczerpała wszystkich możliwości. Tymczasem wielkim skandalem jest obrazek sierpa i młota włączony w unijną gwiazdę na plakacie drukowanym w Brukseli. Wśród elit Unii Europejskiej sporo jeszcze jest polityków z pokolenia, które wzdychało do moskiewskiej centrali. Filozof Sartre miał nawet konto w sowieckim banku, choć na wszelki wypadek paradował czasem w maoistowskim drelichu. W jakie szaty ubrałby się dzisiaj ten apostoł jutrzenki ? A może posypałby sobie głowę popiołem ? Po zgonie marksistowskiej aberracji być może czeka nas kres unijnej utopii, ale układ jeszcze się trzyma, rozpad grozi jedynie samej Belgii. A w przyszłości może Hiszpanii i Zjednoczonemu Królestwu po trzech wiekach unii ze Szkocją.
Marek Baterowicz

Dalej »
wrz
06

Pod takim właśnie tytułem prof.Teresa Walas (UJ) wydała dość kontrowersyjną książkę ( Wydawnictwo Literackie, 2003), a w dużej mierze sam tytuł jest już mylący. Sugeruje bowiem jakby polityczny kontekst okresu tzw. transformacji ( termin jak wiemy jest sporny), rozpoczętej nieszczęśliwym układem okrągłego stołu. Tymczasem książka próbuje przedstawić przemiany, które zaszły w kulturze polskiej po 1989 roku. Wydawca oraz autorka dwuznaczność tę skorygowali w podtytule, jednakże dopiero na wewnętrznej karcie tytułowej, dodając uzupełnienie: „Kultura polska po komunizmie. Rekonesans”. Wyraża ono – jak się wydaje – pewną skromność autorki poprzez określenie tych studiów jako próby rozpoznania nowej sytuacji.

W pracy nad tymi esejami zaważyła także intencja analizy kultury socjalistycznej, co doprowadziło do znacznego przerostu zbędnej informacji w tym zakresie przy jednoczesnym pominięciu całych obszarów, a zwłaszcza niszczycielskiej roli cenzury. Natomiast prof.Walas, z dziwną a  zaskakującą powagą, przypomina słowa… Marksa o „kulturze przyszłości, która uwolni się od instytucjonalnego ucisku…” (?!). Czyżby też od ucisku instytucji cenzury ? W państwach dyktatury markzizmu-leninizmu nie przewidywano aliści takich dobrodziejstw! Autorka cytuje też z namaszczeniem paranoidalne tezy Lenina  ( str.27), a przecież cokolwiek by nie powiedzieć o epoce PRL-u, to ostatecznie jej kultura nie uległa  wzorcom sowieckim. Nawet w czasach stalinizmu kultura polska broniła się w swoich enklawach, ignorując leninowskie tezy. Bardziej prawomocne są za to rozważania prof.Walas o kulturze ludowej i masowej, wreszcie na uwagę zasługuje konkluzja o dualizmie kultury PRL-u jako uległej i opornej, zniewolonej i wolnej, represjonowanej i konformistycznej ( str.72). W tych partiach książki można docenić subtelność analiz autorki, jednak wypada zauważyć, że zbyt słabo akcentuje ona negatywne skutki, wynikające z tego zniewolenia oraz represjonowania kultury. Nie ukrywa wprawdzie kaleczącej funkcji cenzury, lecz pisze o niej oszczędnie, a czasem zaledwie w przypisach. Niejednokrotnie stanowią one równoważną część omawianej książki, atoli przypisy o roli cenzury – jakżę negatywnej – są niestety nazbyt powierzchowne i skąpe.

Jest faktem, że reżimy komunistyczne walcząc z inteligencją toczyły zarazem wojnę z kulturą, a natężenie tej wojny było odmienne w różnych krajach i okresach. Jeśli w PRL nie było łagrów dla poetów jak w ZSRR, to nie znaczy, że sytuacja twórców była komfortowa. Główną bronią reżimu był urząd cenzury, który czuwał nad „czystością” pejzażu. W nazistowskich Niemczech książki palono, a komuniści unicestwiali je jeszcze przed drukiem, a nawet często przed stworzeniem, gdyż fama ich cenzury paraliżowała pióra. Urząd cenzury był więc swoistym krematorium „bez dymu”, w którym ksiązki „palono” nawet in statu nascendi. Ilustruje to wymownie np. wykaz odrzuconych książek w PRL-u w latach 1957 – 1964, zamieszczony w nr 2/2004 „Biuletynu IPN-u” (  zebrany przez Małgorzatę Ptasińską pod tytułem „Zakazane lektury”). Niestety,  proceder ten potraktowano w książce prof. T.Walas nadzwyczaj oględnie, co wręcz zdumiewa, skoro usiłuje ona dać nam obraz kultury socjalistycznej. Efektem cenzury i „mecenatu” państwa były białe plamy w recepcji rzeczywistości, podnoszone też w słynnej kiedyś książce „Świat nie przedstawiony” Kornhausera i Zagajewskiego, a zupełnie przemilczanej pod piórem autorki. Trudno naprawdę pojąć dlaczego prof. T.Walas pominęła tę publikację, ponieważ mogła jej ona posłużyć dla rozwinięcia refleksji nad kulturą tamtych lat.

Niżej podpisany miał za złe autorom „Świata nie przedstawionego”, iż winą za te białe plamy obarczali twórców, gdy w istocie leżała ona po stronie cenzury. Nie można jednak akceptować pominięcia jej w rozważaniach prof. T.Walas, ponieważ  łączy się ona ściśle z dramatyczną sytuacją dławienia ekspresji twórczej, co sygnalizował także głośny wykład Barańczaka „Knebel i słowo”. Obraz kultury minionej epoki w ujęciu autorki pozostaje więc rozmyty i jakby podretuszowany, nie dorównuje książkom Jana Prokopa i Wiesława Pawła Szymańskiego, odsłaniającym tamtą „wyobraźnię pod nadzorem” oraz „uroki dworu”, by przywołać oba ich tytuły. Prawda o tamtych czasach mieści się w tym nurcie, rozpoczętym jeszcze słynną książką Jacka Trznadla o „hańbie domowej”.

Interesującą za to częścią książki „Zrozumieć swój czas” jest studium o zmierzchu paradygmatu romantycznego, które rozwija tezę Marii Janion, potraktowaną kiedyś dyskusyjnie przez Błońskiego i Fiuta. W książce znajdziemy ponadto omówienie koncepcji Rymkiewicza, a także echa sporu wokół oryginalnej propozycji sarmackiej Koehlera. Wreszcie refleksje Autorki wykraczają czasem poza sprawy kultury, lecz kiedy omawia kwestie tzw. transformacji ustrojowej ( str.242 – 259) zastanawia pewien brak rygoru. Wymienia np. dwa podstawowe dobra – wolność oraz sprawiedliwość – pozostające w polu elokwencji polskich intelektualistów – lecz analizuje tylko pojęcie wolności jakby zapominając, że poczucie sprawiedliwości jest niemniej ważną potrzebą duchową społeczeństwa. A w razie uchybienia jej naród nie odnajduje się w ramach proklamowanej demokracji, gdy nie spełnia ona warunków państwa prawa. Brak praworządności rujnuje zresztą istotę demokracji, której nie wystarcza w żadnym razie pojęcie wolności.

Ostatni rozdział poszukuje przyczyn milknięcia intelektualistów, o ile taki wniosek można w ogóle uznać za prawdopodobny, a to rzecz  sporna. Nie wydaje się również, aby diagnozy Sennetta ( z „The Fall of the Public Man”) czy Foucault’a  mogły znaleźć jakieś zastosowanie do rzeczywistości polskiej po roku 1989. Może prędzej hipoteza Jacka Bocheńskiego ? A z pewnością niedawne analizy prof. Legutki w „Eseju o duszy polskiej”, które w dodatku zupełnie przeczą wszelkim podejrzeniom o milknięciu intelektualistów. Przeczą temu również publikacje w zeszytach „Arcana” oraz w innych tytułach prasy niezależnej, często też w „Rzeczypospolitej”, nawet jeśli spychane na margines przez układ i zagłuszane przez jego „autorytety”.

Przy wszystkich minusach i plusach omawianej książki, wypada uznać, iż zebrane w niej wywody, pomnożone dygresjami ( nieraz rozwiniętymi w przypisach) stanowią niezbyt udaną próbę konterfektu epoki minionej oraz „swojego czasu”, pomimo dużych walorów informatywnych o wielu publikacjach z tego okresu. Natomiast wyrafinowany styl prof. Teresy Walas pozostaje niezaprzeczalną  zaletą i ozdobą tej książki wydanej w serii „Obrazów Współczesności” Wydawnictwa Literackiego w Krakowie.

Dr  Marek Baterowicz

Dalej »
sie
06

Marek Baterowicz jest autorem wielu polemicznych felietonów. Część z nich opublikowałem na mojej stronie i blogu. Przypominam, że ich autor jest także silnym szachistą. Mieszka od kilku lat w Sydney i bierze czynny udział w tamtejszym życiu szachowym.

Ostatnio Marek Baterowicz zajął czołowe miejsce w turnieju norths chess club Seniors Tournament 2012.

1. Lay, Peter D  1884    8.5
2-3. Hutchings, Frank P   1847   6.5
Baterowicz, Marek 
1646   6.5     
4-5. Glissan, Paul  1760   5.5
Case, Ivan 1423   5.5
6-7. Greenwood, Norman  1560   5
Low, Frank  1671   5
8-10. Pepping, John M  1621   4.5
Gabriel, Horst  1364   4.5
Schwandl, Hans 1479   4.5
11-14. Simmonds, Rex  1625   4
Singleton, Tim  974  4
Aleksovski, Bosko  1425 4
Nafari, Pari  1319  4
15. Gram, Otto   1174  3.5
16. O’Neill, Ward  U/R    3
17. Baker, John A  1265  2.5
18. Harrison, Joe 917   0

 

Dalej »
  • Szukaj:
  • Nadchodzące wydarzenia

    lip
    5
    sob.
    2025
    całodniowy Puchar Świata Kobiet Batumi
    Puchar Świata Kobiet Batumi
    lip 5 – lip 29 całodniowy
    W czasie 5-29.07.2025 w Batumi (Gruzja) odbywa się Puchar Świata Kobiet. Polskę reprezentują Alina Kaszlińska, Klaudia Kulon, Aleksandra Malczewska, Oliwia Kiołbasa i Alicja Śliwicka. Strona mistrzostw Wyniki Więcej informacji na stronie CBNews Paniom życzymy sukcesów! CBChess News:[...]
    sie
    15
    pt.
    2025
    całodniowy Memoriał Rubinsteina
    Memoriał Rubinsteina
    sie 15 – sie 24 całodniowy
    Więcej informacji na stronie imprezy. Uczestnicy głównego turnieju.  
    paź
    10
    pt.
    2025
    całodniowy European Individual Championship
    European Individual Championship
    paź 10 – paź 19 całodniowy
    5th IPCA European Individual Chess Championship 2025
  • Odnośniki

  • Skąd przychodzą

    Free counters! Licznik działa od 29.02.2012
  • Ranking FIDE na żywo

  • Codzienne zadania

    Play Computer
  • Zaprenumeruj ten blog przez e-mail

    Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.